Lubimy patrzeć na rowery.

Lubimy jeździć rowerami po Polsce i po Europie :)

Translate

niedziela, 6 lipca 2014

Do Říma na kole. Przez Morawy. Etap 7.



                    Po spokojnej nocy i serdecznym (gdzież nie było serdeczne) pożegnaniu wyruszamy ku granicy czesko - austriackiej. Mamy nadzieję na kolejny przyjemny dzień, ale zbierające się nad nami chmury nie napawają nas optymizmem. Postanawiamy więc uciekać.






            Gnamy po asfaltowej wąskiej drodze, bez pobocza, z milionami samochodów. Każde  mechaniczne "sapanie" wielkich ciężarówek za plecami wzbudza niepokój. Ale zastanawiamy się, co lepsze: czy napieranie z tyłu, czy przepychanie się obok? I tak, i tak ciężko. Choć prawdę powiedziawszy, nie zdajemy sobie sprawy, że jak do tych warunków dołączy ulewny deszcz, z wichrowym wiatrem i koniecznością zjazdu z góry, to będzie jeszcze gorzej.



                              Oczywiście spotyka nas ulewa, którą postanawiamy przeczekać pod dachem jedynej stacji benzynowej w szczerym polu. Stoimy tak jedną, dwie godziny, czekając na przerwę w opadach. Niestety nie przestaje. Czekamy trzecią i czwartą w marazmie i rozpaczy, bo leje coraz bardziej. W końcu uświadamiamy sobie fakt, że może tu padać i kilka dni, więc....? Zdziwieni, że o tym nie pomyśleliśmy wcześniej, decydujemy się jechać w samo epicentrum deszczu, burzy, grzmotów. Oczywiście zaczynają zawodzić hamulce. Zaczyna zawodzić cierpliwość. Zaczyna zawodzić odwaga.  Ale jedziemy....przez kolejne kilka godzin.


                    W końcu całkowicie przemoczeni, całkowicie, docieramy do uroczej Jihlavy. Poszukujemy jakiegoś gościnnego miejsca do noclegu. Zatrzymuje nas (oczywiście szczęście) nie całkiem trzeźwy człowiek zachęcając do zwiedzenia pięknego, zabytkowego kościoła w mieście i wskazuje nam drogę. Skwapliwie korzystamy z propozycji i okazuje się, że w klasztorze przy kościele jest dwóch zakonników, Polak i Słowak, którzy litując się nad nami, przyjmują nas do siebie. Spędzamy bardzo miłe popołudnie, zawiązujemy nić przyjaźni.
                        W klasztorze jest przytulnie, cieplutko, miło. Wszystko nam schnie, my schniemy. 


                    Rankiem, w towarzystwie gospodarzy, zjadamy jajecznicę z kilkunastu jajek, na boczku, z cebulą (o tym marzymy o kilku dni) i przebiegamy przez miasto, oczywiście znów obiecując tu wrócić.  Odwiedzamy kolejny kościół św. Jakuba. I tu czeka na nas informacja, że właśnie dziś jest msza w intencji księdza - rowerzysty który uległ nieszczęśliwemu wypadkowi na rowerze i walczy o życie.



                       Żegnamy przyjazne pielgrzymom miejsce i wyjeżdżamy.


                                                         Niestety znów zaczyna padać.



                          Mijamy jedną z wsi - Jakubov, co nas bardzo uciesza, bo brzmi bardzo znajomo.



                    Jesteśmy po kilkudziesięciu kilometrach i zaczynamy myśleć o noclegu, ale znów zmęczenie mylimy z głodem. Pokrzepiamy się knedlikami i sztuką mięsa.


                     I bez żadnych trudności, zmęczeni, jak na rowerowych skrzydłach przejeżdżamy kolejne czterdzieści parę kilometrów, przybliżając się do granicy czesko - austriackiej.  Zauważamy kierunkowskaz na Wiedeń.
 

                                                                    Pędzimy dalej. 



                      Wjeżdżamy do Znojmo. I zaczynamy poszukiwać klasztoru Benedyktynów, ponieważ w Jihlavie nam go polecili. I że na pewno nas przygarną  na noc. Pomagają nam miejscowi. Nic o takim zakonie nie wiedzą. Szukają w swoich Googlach, i też nic. Coś przebąkują, że był taki zakon, ale w średniowieczu, co nas nie bardzo urządza. 


                 W końcu pada nazwa Louka i klasztor, więc jedziemy. Mijamy po lewej stronie ogromne zabudowania, podobne do klasztoru w Lubiążu.  Bramy pozamykane, okna powybijane. Jakieś takie wszystko opuszczone. Chyba nie bardzo nas tu przyjmą....


                  Na szczęście po kilkuset metrach odnajdujemy bramę, a za nią zabudowania plebanii (tak naprawdę uważamy, że to one nas odnalazły) . Wjeżdżamy przekonani, że to są budynki poszukiwanego przez nas klasztoru.


               Kolejny przedobry gospodarz (wizerunek prawdziwego człowieka gór) godzi się nas przyjąć pod swój dach, do swojego pokoju, bo inne gościnne pokoje zostały już pozajmowane. Jesteśmy święcie przekonani, że to Benedyktyni. 
              Wieczorem wyjadamy po kryjomu trochę ugotowanych, pachnących ziemniaków. Przyznajemy się do tego gospodarzowi, który pobłażliwie patrząc stwierdza, że i ta reszta dla prosiaczków wystarczy.




                  
                     Rano okazuje się, że w tym samym miejscu spała także grupa Czechów - rowerzystów, którzy jak co roku wybierali się na dwudniowy rajd (tym razem szlakiem morawskich winnic). Nawiązujemy przyjaźń polsko - czeską, wprawiając w naprawdę wielkie zdumienie tę grupę, ujawniając cel naszego "rajdu". Zaczynają się niepewnie z siebie śmiać, i kierować pod swoim adresem epitety "ateistyczne psy", bo uświadamiają sobie, że ich założenie na dziś to 30-40 km. Odczytujemy to poruszenie jako zwykłą, męską zazdrość :)


                             Żegnamy się. Zostajemy obdarowani przez jednego zakonnika jabłkami . W rozmowie okazuje się, że to nie żaden klasztor, a już że nie na pewno Benedyktyni, że i owszem są zakonnicy w mieście, ale dominikanie. A mijane przez nas ogromne budynki to pozostałości XII wiecznego klasztoru norbertanów. Jesteśmy zdziwieni, ale przekonani, że wielka jest siła przekonania :)
                                Padają ostatnie instrukcje wyjazdu i wstępny plan dalszej drogi i jedziemy....


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz