Lubimy patrzeć na rowery.

Lubimy jeździć rowerami po Polsce i po Europie :)

Translate

niedziela, 29 czerwca 2014

Do Říma na kole. Przez Czechy. Etap 6.

                         Rozpoczynamy kolejny czeski dzień w drodze do Rzymu, pokonaniem mostu na  Łabie.


                                I znów mkniemy po czeskich drogach. Choć może się wydawać, że są one puste i z przyzwoitymi poboczami, to jednak tak nie jest. Tak się może wydawać, ponieważ tylko w takich przyjaznych rowerzystom warunkach udaje nam się zrobić zdjęcie. Gdy pobocza nie ma, a ciężarówki jedna za drugą, nie decydujemy się przystawać i uwieczniać dla potomności ni krajobrazu, ni nas, ni niczego.


                                   Zatrzymujemy się dla chwilowego odpoczynku.



                    W tym sklepie (dla nas prawdziwy łut szczęścia) zakupujemy cały zapas dętek i oponę na wszelki wypadek. Tutaj też dziwimy się, w czasie konwersacji ze sprzedawcami, że Czesi mają możliwość nałożenia dodatkowej ochrony na oponę ("płaszcz"). Chcemy ją mieć!!! Po chwili tracimy nadzieję na poprawę losu rowerzysty i konfrontujemy się z naszą nadinterpretacją językową, gdyż i Czesi wydają się zdziwieni, że jest taka ochrona ?! Zaczynamy jeszcze raz wyrażać nasze potrzeby i okazuje się, że tenże "płaszcz", to po prostu po czesku "opona". Szybko się pakujemy i mkniemy w dal.


                          Czyżby chwila zwątpienia?


                      Nie!!! To po prostu brak sił, który daje się odzyskać dzięki kilku knedlikom, sztuce mięsa i kapuście.



                                Siły w nas wstępują.


                        Przejeżdżamy przez przepiękne miasto Kutna Hora,  które w średniowieczu było jednym z najważniejszych miast Europy Środkowej, w Czechach ustępując jedynie Pradze. Wzbogacone na kopalniach srebra, w których pracowali głównie niemieccy osadnicy. Ok. 1300 roku powstała tu mennica królewska, zatrudniająca Włochów, co przyczyniło się do kosmopolitycznego i nowoczesnego charakteru miasta.
                     
                        Duży gmach Kolegium Jezuickiego, zaprojektowanego przez Domenica Orsiego.




                     I bajeczna katedra św. Barbary (chram sv. Barbory). Święta Barbara jest patronką górników i to oni finansowali jej budowę. Przypomina ona wielki statek - przypory jak wiosła galery, dach jak wydęte wiatrem żagle. Budowana od 1388 roku.




                        I znów natrafiamy na ślad naszego Jakuba. Kostel sv. Jakuba to najstarszy kościół w Kutnej Horze z wysoką gotycką wieżą i eleganckim wnętrzem (z obrazami Petra Brandla i Karela Skrety).





                        Naprawdę to miasto jest ładne i kolejny raz obiecujemy tu wrócić kiedyś na dłużej.
Na razie jednak musimy jechać do Rzymu :)




                     I wjeżdżamy do miejscowości Caslaw, której nazwa na mapie bardzo nam się podobała.


                          Odnajdujemy kościół, a na plebanii przesympatycznego księdza, który wydaje nam się powoli zanikającym typem duchownego: zaangażowanego w sprawy lokalne, szanowanego przez mieszkańców, wspomagającego bezinteresownie potrzebujących, szanującego kulturę i sztukę, wrażliwego na potrzeby pielgrzymów ( i nie tylko), pogodnego i pomocnego. 


              Po odpoczynku planujemy dalszą trasę. Naprawdę trudno nam się rozstawać.



              Ale cóż, musimy jechać dalej.

piątek, 20 czerwca 2014

Do Říma na kole. Etap 5.

    
                      O rześkim poranku wraz z gospodarzem plebanii oglądamy piękny kościół.  


                 
                               
Na shledanou Novy Bor. 

Serdecznie żegnani wyruszamy w dalszą drogę, do Rzymu, oczywiście.



                   Prawie obiad jemy o godzinie 10.00. Wybieramy zupy przez 20 minut. Jako że prawie nic nie rozumiemy z ich nazw prosimy na wszelki wypadek o trzy różne.  Jednak nie jesteśmy tak całkiem bezradni, ponieważ już trzeci dzień staramy się praktykować nasz czeski, wykorzystując podarowane na nam rozmówki.  Przecież to wyraz szacunku dla gospodarzy tej ziemi. Może do czeskiego teatru ("Divadlo") jeszcze byśmy się nie wybrali, ale w drodze, w sklepach ("Potraviny"), mówimy :).
             


                                                                  Dodały nam sił.


                                               Pędzimy jak Giro di Italia.


                                       Po lewej stronie mijamy na szczycie góry zamek.


                                                    Kilometry umykają jak szalone. 


                                     Przepływamy rzekę  (oczywiście mostem) - Jizera.


                        "Żabka" prawie jak u nas. Wiec robimy zakupy na dalszą drogę, oczywiście nie wiedząc ile nas jeszcze czeka dziś.



                                 Wjeżdżamy do centrum Mlada Boleslav.


                                                         Chwila ochłody na rynku. 



                     


                                      Za miastem pod górę....


                                             I pod górę....


                                   Dojeżdżamy do Nymburka i odnajdujemy kościół ("Kostel")


                     Nasze odkulbaczone konie cierpliwie czekają na nocleg. My bardziej po 85 km jazdy.


               I jak dotąd każdego dnia, spotykamy przemiłego, serdecznego i gościnnego młodziutkiego księdza, który użycza nam poddasza swej plebanii na tę noc.
              Z okna spoglądamy na naszą Łabę (i niemiecką Elbe). 


poniedziałek, 16 czerwca 2014

Jedeme do Říma na kole. Etap 4.

                   
                          Nie mit Fahrrad, ale na kole. 

               Przez wieczór i noc nasze plany dotyczące drogi całkowicie się zmieniają. Po opowieściach gospodarza oczyma wyobraźni zaczynamy widzieć nas w wysokich górach Bawarii. Niedobrze!  A Czechy kuszą nas jako kraj płaski, przyjazny i język do zrozumienia. Co prawda nie mamy żadnej mapy ani czeskich koron, ale gospodarz deklaruje pomoc logistyczną. Wyrywa kilka kartek ze swojego starego atlasu, małe rozmówki polsko - czeskie i pilotuje nas do granicy.


                                                    Po drodze kupujemy walutę obcą i jedziemy


                           Przed rozstaniem z zatroskanym i przejętym opiekunem zostajemy zaproszeni na najlepsze flaki na świecie do czeskiej gospody. Obiecujemy sobie, że jeszcze tu kiedyś wrócimy. 


                          Żegnamy się  i obiecujemy zdawać codzienną relację z Drogi.


                              Zaczynamy drogę przez Czechy, zaciekawieni, co przyniesie los. Mijamy pierwszych tubylców. Kojarzą nam się z bohaterami czeskich opowieści.

                                       
                                    Podziwiamy ciekawą architekturę czeskich miasteczek.





                     oraz przepięknie odnowione, charakterystyczne dla tego regionu krzyże. 



                    Zaczynamy wątpić, czy Czechy są krajem płaskim....


                    W jednym z domów prosimy o wodę z kranu, a dostajemy dużą, zimną, gazowaną Mineralkę.



                                        Nam się podoba




                      A tu chwila odpoczynku, bo jeden z nas leżał jak długi w poprzek na przejeździe kolejowym, na torach, bo zobaczył na ziemi ostrzegające przed pociągiem ogromne czaszki.  Nieco poobdzierany...ale nie połamany.




                      Miejscowi wiedzieli co robią pisząc z entuzjazmem na szczycie góry: JUŻ JESTEŚ!!!  Wdrapujemy się i my .


                   Potem zjeżdżamy z niej z nadzieją, że naprawdę będzie płasko. Nic bardziej mylnego. Czeka nas kilkunastokilometrowy podjazd, a potem podejście, a potem wleczenie się, a potem rozpacz. Cały czas pod górę, bez zakrętów, po prostu bez końca. Do nieba. Zaczyna się znowu (jak co dzień) zmierzchać, a my ciągle pod górę.
 


                    Wiemy , że nic nie może wiecznie trwać i w końcu jesteśmy na szczycie i już po chwili w cywilizacji, nadal nie nie bardzo płaskiej.

                    Ostatnie rondo i zaczynamy szukać noclegu. Jak prawdziwi strudzeni pielgrzymi.




         Znajdujemy dach nad głową (i łóżka przygotowane dla organistów i muzyków śpiących tam zwykle podczas festiwalu organowego, ale tym razem my jesteśmy pierwsi) u przesympatycznego, przemiłego, uczynnego, skromnego księdza salezjanina, który już wiele w życiu widział i nie bardzo dziwi się naszej wyprawie. Wieczór spędzamy na interesującej konwersacji zogniskowanej na problemach lingwistycznych i interpersonalnych.