Lubimy patrzeć na rowery.

Lubimy jeździć rowerami po Polsce i po Europie :)

Translate

niedziela, 30 listopada 2014

Etap 21. La capitale della cristianita - Vecchia Città Roma !!!


                      Z Lubina do Rzymu!!!
Kończy się nasze rowerowe pielgrzymowanie.

              Przypinamy nasze miasto do bagażnika i wyruszamy do serca Wiecznego Miasta. Mamy nadzieję dojechać do Placu św. Piotra jak najszybciej.



                                Przez chwilę podziwiamy roślinność w parku.


                   I zaczynamy przyspieszać poruszając się Via Trionfale wiodącą do centrum miasta - do Watykanu.


                             Trzymamy się  drogowskazów i pędzimy.


                     Za zakrętem łapiemy ostatnią gumę. Napięcie rośnie, bo zbliża się godzina 12.00. Ale podczas chwili wymuszonego przestoju mamy możliwość porozmawiania z pielgrzymami zdążającymi pieszo do  grobu św. Piotra.


                  Coraz więcej osób idzie w jednym kierunku. Co kilkanaście sekund pytamy, czy dobrze jedziemy? Taka niepewność towarzyszyła nam od początku ;)


                       Po prawej mijamy gwardzistę, znanego z telewizji. Pędzimy...


                      I wpadamy na Plac św. Piotra równo o godzinie 12.00. Na Placu spotykamy wiele grup z biało - czerwonymi chorągiewkami.


                             Wzbudzamy zainteresowanie i zaczynamy udzielać pierwszych wywiadów i dawać pierwsze autografy ;)


                                                      Pierwsze sesje zdjęciowe. 


                                   Chwila odpoczynku i zadumy po osiągnięciu celu. 


                    Spotykamy wiele osób, które wykazują zainteresowanie podróżą. Pątniczka rozpoznaje nasze Jakubowe muszelki i już mamy o czym rozmawiać.
                    Spotykamy rodzinę z Polski, która zaprasza nas na obiad i odpoczynek.
                    Spotykamy prawdziwego współczesnego zakonnika - Krzyżaka.
                    Spotykamy prawdziwego Rzymianina - Manuele (o którym będzie osobny post :)



                        Po rozejściu się ludzi zostajemy prawie sami na Placu i cieszymy się !!! Zaczynamy zdawać relacje telefoniczne do kogo tylko się da (zwłaszcza do osób, z którymi spotkaliśmy się na Drodze).


                           Niebo zaczyna płakać, kiedy my decydujemy się opuścić Plac.




                             Tak strasznie zaczyna lać, że do naszego miejsca noclegowego docieramy (klucząc po wąskich, mokrych, rzymskich uliczkach) przemoczeni do suchej nitki.

                                    Ale szczęśliwie docieramy i zaczynamy świętować.








                                     Robimy krótki bilans: 1700 km w 24 dni.

                                     99 % przyjemnych sytuacji.
                                     99 % życzliwych ludzi. 
                                     98 % pięknych krajobrazów.
                                     50% niebezpiecznych dróg

poniedziałek, 24 listopada 2014

Wjeżdżamy do Rzymu. Etap 20.

                Budzimy się rano i za oknem widzimy jeden z piękniejszych widoków. Nowy dzień wstaje.


                                              I powoli rozjaśnia się wokół. 


                           Cieszymy się chwilą przed Drogą, uświadamiając sobie że za około 70-80 kilometrów dojedziemy do serca Rzymu.


                                     Przed nami otwiera się wiele nowych drzwi....


                                                Na twarzach uczucie, które trudno zidentyfikować jako radość ;) Czyżby była to zapowiedź depresji po sukcesie?


                                    Opuszczamy miejsce tajemnicze i jedziemy w prawo...


                       Po kilkunastu minutach okazuje się  że wybraliśmy się zupełnie w drugim kierunku. Tak jakby do Lubina ;)


                    Na tym ryneczku spotykamy Polkę od wielu lat mieszkającą we Włoszech.  Przy kawie analizujemy dalszą drogę i prostujemy nasze ścieżki ;)


                           Wyjazd z tego miasta, położonego na szczycie góry, okazuje się równie ekscytujący, jak wjazd. Serpentyny i przepaście, pod górę i z góry. 



                      Zdjęcie na pamiątkę. Niby wszystkie drogi wiodą do Rzymu, ale dobrze się  upewnić.
 


                                                                     Zjeżdżamy z góry.


                               Wyprzedza nas sznur zabytkowych włoskich autek, klaksonując z radością. Dla nas!!! Na nas!!!


                                                   Jedziemy drogą zwaną Via Flaminia.


                                Mijamy pobocza ze śmieciami, opuszczonymi domami, ruderami....Jak nam się zaczyna nie podobać, to okazuje się, że tu właśnie łapiemy gumę i musimy spędzić w tym miejscu trochę naszego cennego czasu. 


                       Zaczynamy  oczekiwać  jakichś miejskich  przedmieść ...Nie żeby jakichś fajerwerków ;)


                    A krajobrazy ciągle sielskie, wiejskie.... Droga bez pobocza, bez miejsca na zjazd.


                        Na jedynej ławce od kilkunastu kilometrów zjadamy uroczysty obiad.


                                                            Jedziemy coraz szybciej.


                               Nie wiadomo kiedy zaczyna się ściemniać. A Rzymu nie widać ;(                           


                              Nawet mijamy oznaczenie terenu zabudowanego - że niby już ROMA ?


                           Pokonujemy kolejne wzniesienia. Każdego napotkanego człowieka pytamy, czy jedziemy dobrą drogą na Rzym. Zdziwione spojrzenia nie przekonują nas ....


                           Aleją willową dojeżdżamy o zmierzchu do Domu Polskiego Jana Pawła II.



                 Nazwa ładna, idea godna, miejsce urokliwe (wielki gmach wybudowany z darów i datków Polaków), ale przyjęcie nas - pielgrzymów słabe, najsłabsze, najmniej serdeczne z wszystkich. "Nie wiemy, czy mamy miejsca", "Dlaczego nie macie rezerwacji?", "Miejsca są dla gości, a nie dla Was".
                Nie uzyskujemy zgody, żeby rowery stanęły pod jakimkolwiek zadaszeniem (zbliżał się deszcz).
Na mszy dla pielgrzymów jakoś też nijak, wielkie słowa, a gestów życzliwości żadnych.

                   Pomimo obecności języka polskiego i  Polaków wokół czujemy się obco i nieswojo. Smutno, zimno...brrrrr....


                                  Uczymy się pokory i czekamy na jutrooooooooooooooooo!!!!!

piątek, 21 listopada 2014

Blisko coraz bliżej. Ci stiamo avvicinando. Etap 19.


                            Rankiem następnego dnia dowiadujemy się, że to miejsce, w którym zatrzymaliśmy się na noc, jest w dołku i że wyjazd z niego musi się odbyć pod górę. Tak około 8-10 km pod górę. Ufff... A tak się wczoraj cudnie zjeżdżało.
                           Cóż robić? Zjadamy kilogramowe ciasto, popijamy włoską kawą i ruszamy pod górę.


                                                Aura przyjemna, droga puściutka.



                          Dociągamy się do wąskiej miejscowości Giove, którą pokonujemy szczytem góry.



                            Jak od kilkunastu dni zapatrujemy się w krajobraz...Cóż...pola i góry, pola i góry, pola i góry....



                            Czasami czujemy się nieco osamotnieni...


                               Ale w końcu dojeżdżamy do skupisk ludzkich i śladów cywilizacji.


                             Miasteczko senne, spokojne, pachnące  chlebem i makaronem. Kupujemy zapas świeżego pieczywa.


                                                     Przysiadamy na ławce i odpoczywamy.



                                        Mijamy kolejne połacie pół winnych.




                                                                Znak, że dobrze jedziemy.


                                   Po raz pierwszy przekraczamy rzekę Tybr (Tevere).


                                                   Przez chwilę jedziemy ulicą Warszawską. 


                                                Oglądamy się na Tybr.


                          Po kilkunastu kilometrach pokonywania przedmieść jakiegoś miasta (nie jesteśmy absolutnie pewni, czy dobrze jedziemy) docieramy o lekkim zmroku do Civita Castellana.


                       To bardzo stare miasto, słynące z porcelany i z bitwy pod koniec XVIII wieku, wygranej przez Francuzów (przy pomocy około 1000 polskich żołnierzy) z Neapolitańczykami. 


                      Przejeżdżamy przez jeden z najwyżej położonych (pod nami przepaść, pod karuzelą przepaść) mostów.


           Docieramy do centrum i nie znajdujemy ni pomocy ni miejsca do spania w okolicy jednej z piękniejszych katedr Catedral de Santa Maria di Pozzano). Natomiast zostajemy zaczepieni przez miejskiego przechodnia, który po zmobilizowaniu wielu  osób i  po wielu perypetiach zaopiekowuje się nami z ogromnym zaangażowaniem.

                    Napasa nas w swojej ulubionej pizzerii ogromną ilością prawdziwej pizzy (zjadamy po tysiąc rozmaitych kawałków: z salami, z lebiodą, z ziemniakami, z serem, z cebulą, ze szpinakiem i wiele wiele innych). Kolację spędzamy więc w przeuroczym towarzystwie, nie wiadomo jak się porozumiewamy, jest wesoło. Podekscytowani gospodarze próbują załatwić nam nawet audiencję u papieża.

                   Po nas nie zostaje już nic ;)



                                       Udajemy się na spoczynek, w jednym z bardziej tajemniczych miejsc. 



                               To był długi dzień. Zapamiętujemy dziś dużo przemiłych twarzy.