Lubimy patrzeć na rowery.

Lubimy jeździć rowerami po Polsce i po Europie :)

Translate

niedziela, 27 lipca 2014

Rowerem po Wenecji? Etap 11. Z Polski do Rzymu.

        Zaczynamy kolejny dzień. Nam już pachnie Wenecją. Miejscowi mówią, że od kilku dni jest pochmurno i Wenecja traci swój urok podczas takiej pogody. Nas jednak wita poranne słońce. Więc ruszamy. Jedziemy wzdłuż kanałów, zbiorników, odnóg. Rześko.







                                 Nie wiadomo kiedy napotykamy na asfalcie napis Wenecja.


               Wiemy, że musimy nieco nadłożyć drogi, decydujemy się jednak wjechać przez kilkukilometrowy most, aby popodziwiać Wenecję, znaną dotychczas z obrazków i zdjęć.


                         Prawie każdy napotkany przez nas i miejscowy, i turysta, wyraża zdziwienie, że mamy ze sobą rowery. Jak to możliwe? Nie bardzo rozumiemy o co chodzi. Po prostu sobie z nimi przejdziemy przez centrum miasta i wrócimy :)


                     Jak z obrazka ....


                     Zostajemy zagadnięci przez grupkę osób z Hongkongu. Chcą z nami zrobić sobie na pamiątkę zdjęcie i umieścić je w lokalnej gazecie. Myślimy: fajnie jest być w gazecie w Hongkongu ;)


                   Po sforsowaniu dwóch, trzech, pięciu stromych mostków, poddajemy się. Zaczynamy rozumieć, co chciano nam powiedzieć. Nie jest możliwe zwiedzanie Wenecji na rowerze, ani z rowerem. Po jakimś czasie okazuje się, że jest to nawet zabronione. A przed wjazdem do miasta są specjalne parkingi dla rowerzystów, których my niestety nie zauważamy. Cóż więc zrobić? Decydujemy się rozdzielić i poobchodzić Wenecję na nogach.

                   Jest piękna w słoneczny dzień.



























                      Wyjeżdżamy, tzn. wyprowadzamy rowery z pomocą innych przechodniów. Swoje przecież ważą. Spotykamy dwie Polki, zachwycone naszą wyprawą. Jedna z dziewczyn wyjawia nam, że od zawsze marzyła o takiej podróży. Więc okazuje się, że znowu spełniamy marzenie napotkanej przez nas osoby.



                          Ruszamy drogą powrotną. Zauważamy (teraz!!!) parking dla rowerów.



              I dopiero po kilkunastu kilometrach zatrzymujemy się na odpoczynek. Nieco zdenerwowani, gdyż za Wenecją przez nieuwagę i złe oznakowanie dróg wjechaliśmy wprost na autostradę, z tysiącami pędzących włoskich samochodów. Pędzących oczywiście w jedną stronę, trąbiących z podziwu (?), ze zdziwieni (?), złości (?). Z pierwszymi wylanymi na asfalt łzami udało nam się z niej zjechać. Ale co przeżyliśmy, to przeżyliśmy....


sobota, 26 lipca 2014

Dalla terra italiana. Przez włoską ziemię. Z Polski do Rzymu. Etap. 10

                  Budzi nas przepiękne słońce wpadające do pokoju przez okna. Pachnie lawendą, a jakże !!!





                Przed wyjazdem w dalszą drogę objeżdżamy miasteczko, kupujemy lokalne specjały w małym sklepiku.


                 Jak się okazuje naprawdę wszyscy tutaj dbają o "lawendowość". Kobiety i mężczyźni noszą fioletowe ubrania, przynajmniej w części garderoby.


                                Przejeżdżamy, szukamy murów obronnych i resztek po zamku.





                    Zaledwie kilkaset metrów za granicą miasta napotykamy kierunkowskaz na Wenecję. 150 km to niewiele ponad jeden dzień :)


                 Na włoskich drogach napotykamy bardzo  wiele rond, z których oczywiście trudno nam jest zjechać, ponieważ zawsze trzeba nam w lewo (ostatnim zjazdem, trzecim, piątym, szóstym, dziewiątym). Gdzieś w tej okolicy byliśmy zrozpaczeni, ponieważ staliśmy na środku ronda i nikt, zupełnie nikt nie chciał nam ulżyć i nie chciał nas przepuścić w lewo. Aż wreszcie na rondo wjechała ogromna ciężarówka kierowana przez słowackiego kierowcę, która zablokowała wszystkie pasy. Kierowca krzycząc "VIva Polonia" gestem pokazał nam wolny przejazd. Dziękowaliśmy mu z całego serca !!!
                    Ale takich rond mijamy jeszcze setki....


                    Zjeżdżamy do miasteczka na  pierwsze włoskie cappuccino.  Zamawiamy, wypijamy i chcemy płacić, a wtedy okazuje się (co gestami usiłuje nam pokazać zmieszana kelnerka), że rachunek jest zapłacony. Jesteśmy zdziwieni. Po chwili wybucha wrzawa włoskich głosów. Ujawnia się fundatorka z grupy kobiet pijących kawę przy sąsiednich stolikach. Dziękujemy serdecznie. Robimy pamiątkowe zdjęcie. Kobiety proszą nas o modlitwę w Rzymie, za te trzy kawy :) Dlaczego by nie :)  Spędzamy w ich towarzystwie i przy pogawędce kilka kwadransów i musimy jechać dalej.


                      Mijamy włoskie domy. Zauważamy na fasadach, płotach, balkonach niektórych z nich bociany i inne wizerunki. Okazuje się, że tak informuje się o narodzinach dzieci w tych domach.


                     Niemalże w każdym ogródku zauważamy drzewa granatowe - granatowe drzewa :)


                   Korzystamy z nowoczesnej infrastruktury rowerowej. Tym razem ta ścieżka wyprowadza nas na cmentarz poza naszą trasą i musimy wracać, nadrabiając wyjechane komfortowo kilometry.


                   Przejeżdżamy przez włoskie miasteczka. Spotyka nas tu upał i mało ludzi.


                      Ani się nie oglądamy, jak tracimy góry. Krajobraz staje się kompletnie płaski, podobny polskiemu.


                          Chociaż architektura nieco inna. Pachnie wodą. Pojawiają się kanały i wilgoć na domach i murach zwiastująca Wenecję. 


                      Po prawie 100 przejechanych kilometrach znajdujemy nocleg. Budynek jest nowy i całą noc nas straszy ("bo pracuje"). Śpimy na ładnych szafkach z Ikei, zmiękczonych przez poduszki ściągnięte z krzeseł. Gnatki nas oczywiście nie bolą. Wypoczywamy.


                       Na śniadanie pierwsza pizza włoska, z pieca sklepowego. Smakuje inaczej niż ta u nas. A jakże!


                          Często mamy kłopot z wyjazdem z większych miast.


                      Tym razem pytany o drogę mężczyzna, oferuje się nas pilotować. Jedziemy więc na skróty, z prędkością 50 km/godzinę. Nie zadajemy pytań, tylko mkniemy za nim.  Nie ma więc mowy o zatrzyamniu się w centrum i odpoczynku.


                       Cieszymy się, że szybko wyjeżdżamy poza cywilizację. Jedziemy trasami małych miasteczek i wsi. Przez ziemie winniczo - rolnicze.



                           Tutaj pogoda się załamuje. Zaczyna lać jak z cebra w jednej sekundzie. 


                    Szukamy schronienia przed deszczem we wnęce budynku, mając nadzieję na poprawę pogody.


          Niedługo czekamy, ponieważ pracujący w tym budynku Włosi zapraszają nas do środka i się nami zaopiekowują (chcą napoić grappą, drukują następne etapy drogi, sprawdzają w internecie czas ustania deszczu, zabawiają rozmową, a wreszcie nie przeszkadzają w krótkiej drzemce). 


          Po naprawie pogody (wszystko zgodnie z przewidywaniami) jedziemy dalej. Nie udaje nam się zgubić, ponieważ tym razem pilotuje nas samochodem Niemka, która mieszka w tych okolicach i zna przytulny pensjonat. Więc jedziemy za nią. Śpimy w rekomendowanym przez nią miejscu. Okazuje się, wg naszych obliczeń, że następnego dnia czeka nas WENECJA. Super!!!!