Lubimy patrzeć na rowery.

Lubimy jeździć rowerami po Polsce i po Europie :)

Translate

poniedziałek, 14 lipca 2014

Jedeme do Rakouska. Und durch Österreich. Etap 8 do Rzymu.

                               Wyjeżdżamy, spoglądając w tył na piękny, choć zaniedbany klasztor. 
Wydajemy w sklepie wszystkie korony do cna na same przyjemności (jogurty, fidorki, kolorowe napoje z tysiącami E...). Szukamy także przez ponad godzinę mapy Austrii i dopiero po "zasięgnięciu" języka okazuje się, że chcemy wjechać i przejechać przez Rakusko, a nie przez Austrię ;)



                     Przejeżdżamy obok  kolorowych domków, w piwnicy których przygotowuje się najlepsze wina w okolicy.




                     Ani się nie spostrzegamy, jak dojeżdżamy do niepozornego przejścia granicznego z Austrią.


                                           Ostatnia czeska kawa i ciasteczko. I telefony do znajomych. Bo opuszczamy nasze kraje i przemy na Zachód, a właściwie południowy - zachód.


                             Mamy wrażenie, że w przeciągu kilkuset metrów zmienia się klimat.


                  Austriaccy kierowcy traktują nas (tzn. nas - rowerzystów) bardzo uważnie. Nie dojeżdżają do nas blisko, wyprzedzają z dużym zapasem. Jadą bardzo powoli. Jakby leniwie.


                                            Niby małe górki, ale już przewidujemy Alpy. 


                                                        Przemierzamy prawie puste drogi.


                                         Po lewej i po prawej stronie same winne pola. 


                              I pola, i pola, i pod górę pola.



                       W oddali zarysy miasteczek, jak z bajki. 


                          I co ciekawe, a dla nas męczące,  prawie każde miasteczko znajduje się w dole, w niecce, do którego z radością i rozwianymi włosami (z prędkością 40-50 km/h) zjeżdżamy, a po chwili niestety, z którego wdrapujemy się pod górę.


                       I znowu niepostrzeżenie słońce zaczyna zachodzić. Zauważamy, że tym razem skrywa się za Alpami.


                    Droga czasami prowadzi pomiędzy górami. Czujemy się tam jakoś osaczeni, jest ciemnawo, zimnawo i wilgotno.                         


                          Mijamy znane austriackie "bodegi".


                             Wjeżdżamy do małego miasteczka, w którym przewodnikiem zostaje starszy mężczyzna z samochodem (chórzysta, który poświęca czas próby), którego ambicją staje się znalezienie dla nas noclegu, po tym jak nas witają zamknięte drzwi.


            I udaje się mu nas ulokować w małej, nowoczesnej plebanii. Gospodarz okazuje się pogodny, otwarty i dowcipny. Najstarszy z nas dostaje pokój biskupa, a młodsi śpią gdzieś na podłogach w świetlicy. Jest ciepło, czysto , nowocześnie. 


                         Rankiem oglądamy "gospodarstwo"  młodego księdza.


                              I jak co dzień opuszczamy przyjazne pielgrzymom miejsce.


                                             Przecinamy Dunaj. Gdzieś niedaleko mijamy Wiedeń.


                                   I ciągle pod górę.


                                 Wpatrując się w przybliżającą się bryłę klasztoru na  górze nie zauważamy, jak niepostrzeżenie mijają kolejne zakręty, a wraz z nimi przybywa nam kilometrów w nogach.





                                  Jedziemy przez piękne, malownicze okolice. 



                             Dojeżdżamy do miasta, w którym po raz pierwszy odmówiono nam gościny w ogromnym klasztorze franciszkanów ( w którym przebywają polscy zakonnicy - i to jeszcze bardziej przykre). Zapamiętujemy to i staramy się potraktować tę sytuację jako naukę pokory.



                                  Chcąc nie chcąc jakoś nam się mniej podoba to miasteczko.


                 Ładnie ustrojone, przepełnione dźwiękami muzyki. Szykujące się do świętowania.


                         Ale na całe szczęście znów trafiamy na przemiłego księdza, pracującego i mieszkającego na obrzeżach miasta, który przyjmuje nas do siebie i śpimy w domku Caritasu. 


                                Rankiem serdecznie się żegnamy i ruszamy w dalszą drogę. 


                              Następne kilkanaście, kilkadziesiąt kilometrów upływa nam w przybliżaniu się do wysokich, czasami przerażających wysokością gór.











                                                    Prawda, że jak z obrazka?


                                  Tu po raz drugi  spotykamy się z polskimi zakonnikami, którzy w bardzo bezpośredni sposób (czytaj: nieprzyjemny) odmawiają nam jakiejkolwiek pomocy (ni językowej, ni logistycznej, ni jakiej).
                A klasztor duży ....



                       I cóż ten biedny św. Franciszek może w tej sprawie, sprawie niewrażliwych zakonników poczynić. Nie mówiąc, że Polaków...                                


                                   Napotykamy znane i lubiane przez nas znaki Camino.


                                  Idziemy się przywitać ze św. Jakubem. Przyjmuje nas jak zawsze.


                   W przeciwieństwie do plebanii kościoła św. Jakuba ( przy której znajduje się duże schronisko dla pielgrzymów), gdzie także nas odprawiają z kwitkiem. No może dlatego że jesteśmy Romeros a nie Peregrinos de Santiago. Może? A może po prostu z braku uprzejmości, ukrywanej za powierzchownym: Gruss Gott. Ale co ciekawe, jako przyczynę odmowy podano zbytnie natężenie hałasu w tej okolicy, które zakłóciłoby nam - strudzonym pielgrzymom - spokojny sen.



                  Żegnamy się z pięknym, jakoś obcym miastem i jedziemy dalej

                      Durch  Österreich nach Rome.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz