Lubimy patrzeć na rowery.

Lubimy jeździć rowerami po Polsce i po Europie :)

Translate

sobota, 26 lipca 2014

Dalla terra italiana. Przez włoską ziemię. Z Polski do Rzymu. Etap. 10

                  Budzi nas przepiękne słońce wpadające do pokoju przez okna. Pachnie lawendą, a jakże !!!





                Przed wyjazdem w dalszą drogę objeżdżamy miasteczko, kupujemy lokalne specjały w małym sklepiku.


                 Jak się okazuje naprawdę wszyscy tutaj dbają o "lawendowość". Kobiety i mężczyźni noszą fioletowe ubrania, przynajmniej w części garderoby.


                                Przejeżdżamy, szukamy murów obronnych i resztek po zamku.





                    Zaledwie kilkaset metrów za granicą miasta napotykamy kierunkowskaz na Wenecję. 150 km to niewiele ponad jeden dzień :)


                 Na włoskich drogach napotykamy bardzo  wiele rond, z których oczywiście trudno nam jest zjechać, ponieważ zawsze trzeba nam w lewo (ostatnim zjazdem, trzecim, piątym, szóstym, dziewiątym). Gdzieś w tej okolicy byliśmy zrozpaczeni, ponieważ staliśmy na środku ronda i nikt, zupełnie nikt nie chciał nam ulżyć i nie chciał nas przepuścić w lewo. Aż wreszcie na rondo wjechała ogromna ciężarówka kierowana przez słowackiego kierowcę, która zablokowała wszystkie pasy. Kierowca krzycząc "VIva Polonia" gestem pokazał nam wolny przejazd. Dziękowaliśmy mu z całego serca !!!
                    Ale takich rond mijamy jeszcze setki....


                    Zjeżdżamy do miasteczka na  pierwsze włoskie cappuccino.  Zamawiamy, wypijamy i chcemy płacić, a wtedy okazuje się (co gestami usiłuje nam pokazać zmieszana kelnerka), że rachunek jest zapłacony. Jesteśmy zdziwieni. Po chwili wybucha wrzawa włoskich głosów. Ujawnia się fundatorka z grupy kobiet pijących kawę przy sąsiednich stolikach. Dziękujemy serdecznie. Robimy pamiątkowe zdjęcie. Kobiety proszą nas o modlitwę w Rzymie, za te trzy kawy :) Dlaczego by nie :)  Spędzamy w ich towarzystwie i przy pogawędce kilka kwadransów i musimy jechać dalej.


                      Mijamy włoskie domy. Zauważamy na fasadach, płotach, balkonach niektórych z nich bociany i inne wizerunki. Okazuje się, że tak informuje się o narodzinach dzieci w tych domach.


                     Niemalże w każdym ogródku zauważamy drzewa granatowe - granatowe drzewa :)


                   Korzystamy z nowoczesnej infrastruktury rowerowej. Tym razem ta ścieżka wyprowadza nas na cmentarz poza naszą trasą i musimy wracać, nadrabiając wyjechane komfortowo kilometry.


                   Przejeżdżamy przez włoskie miasteczka. Spotyka nas tu upał i mało ludzi.


                      Ani się nie oglądamy, jak tracimy góry. Krajobraz staje się kompletnie płaski, podobny polskiemu.


                          Chociaż architektura nieco inna. Pachnie wodą. Pojawiają się kanały i wilgoć na domach i murach zwiastująca Wenecję. 


                      Po prawie 100 przejechanych kilometrach znajdujemy nocleg. Budynek jest nowy i całą noc nas straszy ("bo pracuje"). Śpimy na ładnych szafkach z Ikei, zmiękczonych przez poduszki ściągnięte z krzeseł. Gnatki nas oczywiście nie bolą. Wypoczywamy.


                       Na śniadanie pierwsza pizza włoska, z pieca sklepowego. Smakuje inaczej niż ta u nas. A jakże!


                          Często mamy kłopot z wyjazdem z większych miast.


                      Tym razem pytany o drogę mężczyzna, oferuje się nas pilotować. Jedziemy więc na skróty, z prędkością 50 km/godzinę. Nie zadajemy pytań, tylko mkniemy za nim.  Nie ma więc mowy o zatrzyamniu się w centrum i odpoczynku.


                       Cieszymy się, że szybko wyjeżdżamy poza cywilizację. Jedziemy trasami małych miasteczek i wsi. Przez ziemie winniczo - rolnicze.



                           Tutaj pogoda się załamuje. Zaczyna lać jak z cebra w jednej sekundzie. 


                    Szukamy schronienia przed deszczem we wnęce budynku, mając nadzieję na poprawę pogody.


          Niedługo czekamy, ponieważ pracujący w tym budynku Włosi zapraszają nas do środka i się nami zaopiekowują (chcą napoić grappą, drukują następne etapy drogi, sprawdzają w internecie czas ustania deszczu, zabawiają rozmową, a wreszcie nie przeszkadzają w krótkiej drzemce). 


          Po naprawie pogody (wszystko zgodnie z przewidywaniami) jedziemy dalej. Nie udaje nam się zgubić, ponieważ tym razem pilotuje nas samochodem Niemka, która mieszka w tych okolicach i zna przytulny pensjonat. Więc jedziemy za nią. Śpimy w rekomendowanym przez nią miejscu. Okazuje się, wg naszych obliczeń, że następnego dnia czeka nas WENECJA. Super!!!!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz