Przed wyjazdem w dalszą drogę objeżdżamy miasteczko, kupujemy lokalne specjały w małym sklepiku.
Jak się okazuje naprawdę wszyscy tutaj dbają o "lawendowość". Kobiety i mężczyźni noszą fioletowe ubrania, przynajmniej w części garderoby.
Przejeżdżamy, szukamy murów obronnych i resztek po zamku.
Zaledwie kilkaset metrów za granicą miasta napotykamy kierunkowskaz na Wenecję. 150 km to niewiele ponad jeden dzień :)
Na włoskich drogach napotykamy bardzo wiele rond, z których oczywiście trudno nam jest zjechać, ponieważ zawsze trzeba nam w lewo (ostatnim zjazdem, trzecim, piątym, szóstym, dziewiątym). Gdzieś w tej okolicy byliśmy zrozpaczeni, ponieważ staliśmy na środku ronda i nikt, zupełnie nikt nie chciał nam ulżyć i nie chciał nas przepuścić w lewo. Aż wreszcie na rondo wjechała ogromna ciężarówka kierowana przez słowackiego kierowcę, która zablokowała wszystkie pasy. Kierowca krzycząc "VIva Polonia" gestem pokazał nam wolny przejazd. Dziękowaliśmy mu z całego serca !!!
Ale takich rond mijamy jeszcze setki....
Zjeżdżamy do miasteczka na pierwsze włoskie cappuccino. Zamawiamy, wypijamy i chcemy płacić, a wtedy okazuje się (co gestami usiłuje nam pokazać zmieszana kelnerka), że rachunek jest zapłacony. Jesteśmy zdziwieni. Po chwili wybucha wrzawa włoskich głosów. Ujawnia się fundatorka z grupy kobiet pijących kawę przy sąsiednich stolikach. Dziękujemy serdecznie. Robimy pamiątkowe zdjęcie. Kobiety proszą nas o modlitwę w Rzymie, za te trzy kawy :) Dlaczego by nie :) Spędzamy w ich towarzystwie i przy pogawędce kilka kwadransów i musimy jechać dalej.
Mijamy włoskie domy. Zauważamy na fasadach, płotach, balkonach niektórych z nich bociany i inne wizerunki. Okazuje się, że tak informuje się o narodzinach dzieci w tych domach.
Niemalże w każdym ogródku zauważamy drzewa granatowe - granatowe drzewa :)
Korzystamy z nowoczesnej infrastruktury rowerowej. Tym razem ta ścieżka wyprowadza nas na cmentarz poza naszą trasą i musimy wracać, nadrabiając wyjechane komfortowo kilometry.
Przejeżdżamy przez włoskie miasteczka. Spotyka nas tu upał i mało ludzi.
Ani się nie oglądamy, jak tracimy góry. Krajobraz staje się kompletnie płaski, podobny polskiemu.
Chociaż architektura nieco inna. Pachnie wodą. Pojawiają się kanały i wilgoć na domach i murach zwiastująca Wenecję.
Po prawie 100 przejechanych kilometrach znajdujemy nocleg. Budynek jest nowy i całą noc nas straszy ("bo pracuje"). Śpimy na ładnych szafkach z Ikei, zmiękczonych przez poduszki ściągnięte z krzeseł. Gnatki nas oczywiście nie bolą. Wypoczywamy.
Na śniadanie pierwsza pizza włoska, z pieca sklepowego. Smakuje inaczej niż ta u nas. A jakże!
Często mamy kłopot z wyjazdem z większych miast.
Tym razem pytany o drogę mężczyzna, oferuje się nas pilotować. Jedziemy więc na skróty, z prędkością 50 km/godzinę. Nie zadajemy pytań, tylko mkniemy za nim. Nie ma więc mowy o zatrzyamniu się w centrum i odpoczynku.
Cieszymy się, że szybko wyjeżdżamy poza cywilizację. Jedziemy trasami małych miasteczek i wsi. Przez ziemie winniczo - rolnicze.
Tutaj pogoda się załamuje. Zaczyna lać jak z cebra w jednej sekundzie.
Szukamy schronienia przed deszczem we wnęce budynku, mając nadzieję na poprawę pogody.
Niedługo czekamy, ponieważ pracujący w tym budynku Włosi zapraszają nas do środka i się nami zaopiekowują (chcą napoić grappą, drukują następne etapy drogi, sprawdzają w internecie czas ustania deszczu, zabawiają rozmową, a wreszcie nie przeszkadzają w krótkiej drzemce).
Po naprawie pogody (wszystko zgodnie z przewidywaniami) jedziemy dalej. Nie udaje nam się zgubić, ponieważ tym razem pilotuje nas samochodem Niemka, która mieszka w tych okolicach i zna przytulny pensjonat. Więc jedziemy za nią. Śpimy w rekomendowanym przez nią miejscu. Okazuje się, wg naszych obliczeń, że następnego dnia czeka nas WENECJA. Super!!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz