Nie mit Fahrrad, ale na kole.
Przez wieczór i noc nasze plany dotyczące drogi całkowicie się zmieniają. Po opowieściach gospodarza oczyma wyobraźni zaczynamy widzieć nas w wysokich górach Bawarii. Niedobrze! A Czechy kuszą nas jako kraj płaski, przyjazny i język do zrozumienia. Co prawda nie mamy żadnej mapy ani czeskich koron, ale gospodarz deklaruje pomoc logistyczną. Wyrywa kilka kartek ze swojego starego atlasu, małe rozmówki polsko - czeskie i pilotuje nas do granicy.
Po drodze kupujemy walutę obcą i jedziemy
Przed rozstaniem z zatroskanym i przejętym opiekunem zostajemy zaproszeni na najlepsze flaki na świecie do czeskiej gospody. Obiecujemy sobie, że jeszcze tu kiedyś wrócimy.
Żegnamy się i obiecujemy zdawać codzienną relację z Drogi.
Zaczynamy drogę przez Czechy, zaciekawieni, co przyniesie los. Mijamy pierwszych tubylców. Kojarzą nam się z bohaterami czeskich opowieści.
Podziwiamy ciekawą architekturę czeskich miasteczek.
oraz przepięknie odnowione, charakterystyczne dla tego regionu krzyże.
Zaczynamy wątpić, czy Czechy są krajem płaskim....
W jednym z domów prosimy o wodę z kranu, a dostajemy dużą, zimną, gazowaną Mineralkę.
Nam się podoba
A tu chwila odpoczynku, bo jeden z nas leżał jak długi w poprzek na przejeździe kolejowym, na torach, bo zobaczył na ziemi ostrzegające przed pociągiem ogromne czaszki. Nieco poobdzierany...ale nie połamany.
Miejscowi wiedzieli co robią pisząc z entuzjazmem na szczycie góry: JUŻ JESTEŚ!!! Wdrapujemy się i my .
Potem zjeżdżamy z niej z nadzieją, że naprawdę będzie płasko. Nic bardziej mylnego. Czeka nas kilkunastokilometrowy podjazd, a potem podejście, a potem wleczenie się, a potem rozpacz. Cały czas pod górę, bez zakrętów, po prostu bez końca. Do nieba. Zaczyna się znowu (jak co dzień) zmierzchać, a my ciągle pod górę.
Wiemy , że nic nie może wiecznie trwać i w końcu jesteśmy na szczycie i już po chwili w cywilizacji, nadal nie nie bardzo płaskiej.
Ostatnie rondo i zaczynamy szukać noclegu. Jak prawdziwi strudzeni pielgrzymi.
Znajdujemy dach nad głową (i łóżka przygotowane dla organistów i muzyków śpiących tam zwykle podczas festiwalu organowego, ale tym razem my jesteśmy pierwsi) u przesympatycznego, przemiłego, uczynnego, skromnego księdza salezjanina, który już wiele w życiu widział i nie bardzo dziwi się naszej wyprawie. Wieczór spędzamy na interesującej konwersacji zogniskowanej na problemach lingwistycznych i interpersonalnych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz