Lubimy patrzeć na rowery.

Lubimy jeździć rowerami po Polsce i po Europie :)

Translate

sobota, 14 czerwca 2014

Andiamo a Roma. Etap 3. Z Lubina do Rzymu



                                      

                    Kolejny dzień rozpoczynamy od solidnego, niemieckiego śniadania (nie może się obejść bez jajek).  Namyślamy się jak dalej jechać. Planujemy przeprawę przez niemiecką część Alp i gdzieś za Bawarią przedostać się do Austrii.
           Żegnamy się z przemiłym gospodarzem pensjonatu, który nie może uwierzyć (lub zrozumieć), że mamy zamiar dojechać do Rzymu. Składamy to na karb naszego słabowitego niemieckiego.


                                              




                      Polegamy na wskazówkach i wjeżdżamy w wieś. Taki kierunek mniej więcej na południowy zachód.




            Przejeżdżamy przez malownicze tereny. Zawsze jadąc samochodem chcieliśmy zajrzeć do takich ładnych czystych niemieckich wiosek.


                       Dopompowujemy koła, sprawdzamy ciśnienie ....i okazuje się, że koła nie wytrzymują naszej interwencji. Rozpoczyna się seria awarii. Co kilkaset metrów pękają kolejne dętki. I tym sposobem jednego dnia wyczerpujemy cały ich zapas. Mija godzina 13.00, jest sobota. Wszystkie (tzn. jeden)  sklepy z akcesoriami rowerowymi są zamknięte. Nie zostaje nam nic innego jak zboczyć z zaplanowanej trasy w poszukiwaniu jeszcze jednego sklepu z rowerami, gdzieś w jakiejś wiosce obecnego (co nam mgliście tłumaczyli miejscowi).

               
               Wyruszamy na jego poszukiwanie.


                         Przez góry, pagórki...powoli zaczynamy myśleć, że może to jakiś znak, aby wracać...Ale przypominamy sobie, że przecież zawsze chcieliśmy mieć czas pojeździć sobie przez Niemcy. Więc oddajemy się spełnianiu marzeń.


            W górę i z góry....


                              Oglądamy domy, ładne ogrody.




                   W końcu znajdujemy sklep, ale oczywiście zamknięty. Więc cóż. Może jednak wracać? Ale gdzież tam ! Z tyłu sklepu wychodzi starsza kobieta, zainteresowana nami. Okazuje się, że nad sklepem jest mieszkanie, w którym mieszka właściciel. Super! Ale go nie ma, ponieważ wybrał się do lasu na grzyby. Szkoda! Ale kobieta jest jego matką, więc zaprasza nas do swojego domu i częstuje wyborną kawą, a w tym czasie jej mąż decyduje się jechać do lasu i odnaleźć syna - grzybiarza - rowerzystę. Mija kilka godzin. Wypijamy po kilka filiżanek kawy czekając na właściciela. Zjadamy też ciasto. Zaczynamy się dyskretnie niepokoić upływającym czasem, ale cóż nam pozostaje. Czekamy. Wreszcie się pojawia w towarzystwie uradowanego ojca. Otwiera sklep, dumny, że nam może pomóc. Kupujemy nowe dętki, zakładamy, i jedziemy, serdecznie się żegnając z przemiłymi gospodarzami.


                   Ujeżdżamy z 500 metrów i ...kolejna dętka. Zdziwieni, naprawiamy i nie chcąc doszukiwać się złych znaków, ruszamy dalej.


                                 Znów pod górę! Dlaczego zawsze pod górę?



                 Docieramy do przepięknego miejsca postoju, gdzie chcielibyśmy pobyć dłużej, ale perspektywa zbliżającego się wieczoru podrywa nas z miejsc i opuszczamy górę  "Siedmiu Lip".




                     O zachodzie słońca docieramy do ładnego, niemieckiego miasteczka. Szukamy noclegu.


                         Znajdujemy kościół ewangelicki, gdzie polecają nam czekać na księdza. Więc cierpliwie czekamy.


                Po kilkudziesięciu minutach pojawia się kobieta, która z radością informuje nas, że przecież jest też tutaj i katolicki kościół,a w nim polski ksiądz. Więc o zmierzchu tam docieramy.
                Serdecznie nas przyjmuje ksiądz, przepraszając za spartańskie warunki (śpimy na krzesełkach, ale szczęśliwi, że dach jest, i krzesła dyskretnie miękkie, i ciepło). Nam się podoba.

         Rozkładamy mapy i przyglądamy się naszej planowanej trasie przez Niemcy. Wiemy już prawie wszystko. Podliczamy dni, analizujemy ukształtowanie terenu, miasta.



                    I tutaj następuje zwrot akcji, o którym w następnym poście...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz