Lubimy patrzeć na rowery.

Lubimy jeździć rowerami po Polsce i po Europie :)

Translate

piątek, 19 września 2014

Przez Apeniny ku Toskanii. Etap 15. Lubin - Rzym.

            Nie bardzo się dziwimy, że kolejny dzień wita nas słońcem. Wszystko wygląda optymistycznie (w przeciwieństwie do ubiegłonocnej jazdy w blasku księżyca, pod górę, na wszelki wypadek, na hamulcu :). Opuszczamy gościnne miejsce, gdzie w środku nocy czekał na nas komitet powitalny złożony z pary włoskich gospodarzy (a inni miejscowi w nocy przytargali nam materace, pokazali umywalnię, zatroszczyli się o nas).

                                          Wychodzimy z podziemi....


                                              Ruszamy ku Apeninom. Ku pięknym krajobrazom.


                                               Drogi są puste. Nawet ani jednego profesjonalnego kolarza.


                Krajobrazy nas oczarowują. I ulegamy pięknu, nie przewidując czekających nas trudności.


                   Znowu myślimy na pozór logicznie, że skoro jest podjazd, to za chwilę będzie wypłaszczenie, i za krótką kolejną chwilę zjazd. I tak to myślenie trwa kilka godzin. 


                      Ciągle jeszcze utrzymujemy się w siodłach. Przy mocno zredukowanych biegach. 


                                        Co chwilę spoglądamy w lewy bok, aby się napawać ;)


                                        Lub do tyłu, aby się zorientować, ile już za nami.


                                Sprzymierzeńcem jest piękna, słoneczna pogoda i przejrzyste powietrze.  Jedziemy równolegle do drogi szybkiego ruchu ( E 45).




                         A czasami pod nią (drogą :-)), co wcale nie jest przyjemne. Jakoś tak groźno.



                        Czasami na chwilę udaje nam się przejeżdżać przez dyskretne płaszczyzny.




                Zatrzymujemy się na chwilę konwersacji z miejscowym. Dzięki darowi języka rozmawiamy. 


                 Wjeżdżamy do znanej uzdrowiskowej miejscowości San Piero in Bagno, która słynie z ze źródeł  termalnych (taki włoski Ciechocinek ;)







                      Tu przystajemy na chwilę, aby wybrać drogową opcję. Niestety nie trafia się nikt kto mógłby nam poradzić i wybieramy sami. Jak się potem okazuje, wybieramy jedną z najtrudniejszych przełęczy.


                  Po prostu kilka godzin wchodzenia, podchodzenia z rowerami ciągle pod górę, ciągle bez wypłaszczeń, ciągle bez  możliwości zaopatrzenia się w wodę, ciągle bez odpoczynku.



                                   Coraz wyżej i wyżej, i coraz bardziej stromo.


                            I droga coraz bardziej zakręcająca, i coraz bardziej skaliste pobocza.



                           Od czasu do czasu wyprzedza nas jakaś dostawcza ciężarówka, z kierowcą, który albo się uśmiecha, albo macha, albo czyni znak  krzyża. Ale myślimy: skoro wjeżdżają ciężarówki, jest droga, skoro jest droga, to i my się wdrapiemy.




                    Jak się okazuje nawet podprowadzanie roweru może być męką (no dobrze może z wyjątkiem Rafała Majki ;)





                              Przybliżamy się do skał, bo lepiej przy skałach, niż przy przepaściach .




                          W czasie krótkiego postoju zjadamy wszystkie resztki zapasów. Czyli szynkę Prosciutto. Bez chlebka.


                             Kopa ma ta szynka...Nawet przez chwilę udaje się podjechać - 5 km/h.


                         My ciągle pod górę. Niebezpiecznie zaczyna grzmieć i zaczynają się zbierać czarne chmury. Oddalamy czarne myśli.


               Spoglądamy też od czasu do czasu w dół. Zauważamy dach domu, który mijaliśmy parę godzin temu. A końca naszej drogi nie widać.
                         

                        Robimy sobie kilka malowniczych fotografii.


                   Wciągamy się jeszcze wyżej i po zakręcie...  okazuje się, że można już wskoczyć na rowery.


                                   Śmigamy z prędkością 50-60 km / h, to i zdjęć mało. 





                         Gdzieś w tej okolicy  słyszymy przeraźliwe wycie jakiegoś zwierza. Dodajemy gazu... i ...


                      wyhamowujemy w ślicznym miasteczku. Kupujemy hektolitry brakującej wody. Nie wiemy przecież, ile jeszcze przed nami.



                       Jedziemy jeszcze parę kilometrów i decydujemy się zostać na noc w Bibiene. Małym toskańskim, uroczym miasteczku. Oczywiście, aby się do niego dostać znów trzeba pokonać drogę pod górę.



                          Po ciężkiej przeprawie przez jedną z najtrudniejszych przełęczy w Apeninach, gratyfikacją okazuje się widok z okna w szkole, w której śpimy.



                      Jesteśmy w Toskanii !!!!!!!!!! Zobaczymy, czy rzeczywiście jest tak urokliwa, jak się mówi.

1 komentarz:

  1. Piękne zdjęcia. Podziwiam widoki i pokonujących takie wzniesienia.
    JB

    OdpowiedzUsuń