Nie bardzo się dziwimy, że kolejny dzień wita nas słońcem. Wszystko wygląda optymistycznie (w przeciwieństwie do ubiegłonocnej jazdy w blasku księżyca, pod górę, na wszelki wypadek, na hamulcu :). Opuszczamy gościnne miejsce, gdzie w środku nocy czekał na nas komitet powitalny złożony z pary włoskich gospodarzy (a inni miejscowi w nocy przytargali nam materace, pokazali umywalnię, zatroszczyli się o nas).
Wychodzimy z podziemi....
Ruszamy ku Apeninom. Ku pięknym krajobrazom.
Drogi są puste. Nawet ani jednego profesjonalnego kolarza.
Krajobrazy nas oczarowują. I ulegamy pięknu, nie przewidując czekających nas trudności.
Znowu myślimy na pozór logicznie, że skoro jest podjazd, to za chwilę będzie wypłaszczenie, i za krótką kolejną chwilę zjazd. I tak to myślenie trwa kilka godzin.
Ciągle jeszcze utrzymujemy się w siodłach. Przy mocno zredukowanych biegach.
Co chwilę spoglądamy w lewy bok, aby się napawać ;)
Lub do tyłu, aby się zorientować, ile już za nami.
Sprzymierzeńcem jest piękna, słoneczna pogoda i przejrzyste powietrze. Jedziemy równolegle do drogi szybkiego ruchu ( E 45).
A czasami pod nią (drogą :-)), co wcale nie jest przyjemne. Jakoś tak groźno.
Czasami na chwilę udaje nam się przejeżdżać przez dyskretne płaszczyzny.
Zatrzymujemy się na chwilę konwersacji z miejscowym. Dzięki darowi języka rozmawiamy.
Wjeżdżamy do znanej uzdrowiskowej miejscowości San Piero in Bagno, która słynie z ze źródeł termalnych (taki włoski Ciechocinek ;)
Tu przystajemy na chwilę, aby wybrać drogową opcję. Niestety nie trafia się nikt kto mógłby nam poradzić i wybieramy sami. Jak się potem okazuje, wybieramy jedną z najtrudniejszych przełęczy.
Po prostu kilka godzin wchodzenia, podchodzenia z rowerami ciągle pod górę, ciągle bez wypłaszczeń, ciągle bez możliwości zaopatrzenia się w wodę, ciągle bez odpoczynku.
Coraz wyżej i wyżej, i coraz bardziej stromo.
I droga coraz bardziej zakręcająca, i coraz bardziej skaliste pobocza.
Od czasu do czasu wyprzedza nas jakaś dostawcza ciężarówka, z kierowcą, który albo się uśmiecha, albo macha, albo czyni znak krzyża. Ale myślimy: skoro wjeżdżają ciężarówki, jest droga, skoro jest droga, to i my się wdrapiemy.
Jak się okazuje nawet podprowadzanie roweru może być męką (no dobrze może z wyjątkiem Rafała Majki ;)
Przybliżamy się do skał, bo lepiej przy skałach, niż przy przepaściach .
W czasie krótkiego postoju zjadamy wszystkie resztki zapasów. Czyli szynkę Prosciutto. Bez chlebka.
Kopa ma ta szynka...Nawet przez chwilę udaje się podjechać - 5 km/h.
My ciągle pod górę. Niebezpiecznie zaczyna grzmieć i zaczynają się zbierać czarne chmury. Oddalamy czarne myśli.
Spoglądamy też od czasu do czasu w dół. Zauważamy dach domu, który mijaliśmy parę godzin temu. A końca naszej drogi nie widać.
Robimy sobie kilka malowniczych fotografii.
Wciągamy się jeszcze wyżej i po zakręcie... okazuje się, że można już wskoczyć na rowery.
Śmigamy z prędkością 50-60 km / h, to i zdjęć mało.
Gdzieś w tej okolicy słyszymy przeraźliwe wycie jakiegoś zwierza. Dodajemy gazu... i ...
wyhamowujemy w ślicznym miasteczku. Kupujemy hektolitry brakującej wody. Nie wiemy przecież, ile jeszcze przed nami.
Jedziemy jeszcze parę kilometrów i decydujemy się zostać na noc w Bibiene. Małym toskańskim, uroczym miasteczku. Oczywiście, aby się do niego dostać znów trzeba pokonać drogę pod górę.
Po ciężkiej przeprawie przez jedną z najtrudniejszych przełęczy w Apeninach, gratyfikacją okazuje się widok z okna w szkole, w której śpimy.
Jesteśmy w Toskanii !!!!!!!!!! Zobaczymy, czy rzeczywiście jest tak urokliwa, jak się mówi.
Piękne zdjęcia. Podziwiam widoki i pokonujących takie wzniesienia.
OdpowiedzUsuńJB